czwartek, 2 lipca 2015

Niebieskie dzwonki


Nazwę tego mydła odgapiłam z nazwy olejku zapachowego, jakiego użyłam. Jest to znowu olejek z Zielonego Klubu (artykuł nie jest sponsorowany :) ). W mydle pachnie bardzo ładnie, świeżo, ale dodany do kremu jakoś mnie drażnił.

Tak zaczynam od zapachu, ale w tym niepozornym mydle są dowie nowe rzeczy. Po pierwsze nareszcie udało mi się zdobyć łój wołowy i wykorzystać go do mydła. W praktyce wyglądało to tak, że kupiłam na targu tłuszcz wołowy, a w domu roztopiłam go podobnie jak się robi smalec ze słoniny.
Przy okazji: łój wołowy nie jest wcale taki zły jakby mogło wynikać z nazwy i czarnego PR. Pachnie na.. ciastka (!) i świetnie nadaje się do smażenia czegokolwiek, a na dodatek ostatnie badania dowodzą, że jest też zdrowy. Po więcej informacji na temat łoju odsyłam do bloga Klaudyny.

Wracając do mydła. Przepis to klasyczne 25%, tylko zamiast smalcu dałam łój. Poza tym nic nie zmieniałam, żeby mieć jakieś porównanie. Na razie prawdę mówiąc nie widzę większej różnicy, ale też jeszcze nie używałam zbyt intensywnie.

Druga nową rzeczą jest większa forma. Jest podobna do pierwszego wkładu do szuflady, którego używam, ale zmieści się do niej mydło z 1 kg tłuszczy. Powstaje wtedy 10 dużych kostek.


Niestety mam chyba zbyt tępy hebel do wyrównywania górnej warstwy. Nie oszukujmy się - używam zwykłej, przedpotopowej tarki do jarzyn i chyba dojrzewam powoli do jej wymiany na ostrzejszy model :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz