wtorek, 13 stycznia 2015

Lawendowa alkanna



Długo kusiło mnie mydło zabarwione maceratem z alkanny. Niestety korzeń alkanny jest w Polsce praktycznie niedostępny, nawet najpopularniejszy portal aukcyjny nic o nim nie wie :) Dorwałam go wreszcie w niemieckim sklepie i grzecznościowo przez znajomych wreszcie do mnie dotarł.



No to robimy macerat :) Chciałam jak najmniej wpłynąć na kolor mydła, więc zrezygnowałam z oliwy, którą mam dość ciemną. Macerat zrobiłam na oleju rzepakowym - 10 g alkanny na ok. 160 g oleju. Słoiczek stał przez 5 dni, codziennie wstrząsany i od czasu do czasu podgrzewany. W efekcie otrzymałam olej o takiej barwie:


Przepis przewidywał 155 g (24%) oleju (maceratu) rzepakowego, niestety część oleju została w alkannie i trochę maceratu mi zabrakło. Musiałam dodać ok. 15 g niezabarwionego oleju.

Razem z maceratem do masy dostało się też trochę "paprochów" z alkanny, które widać w gotowym mydle w postaci ciemnych kropek.

W efekcie końcowym uzyskałam masę mydlaną o pięknym jagodowym kolorze:


Po ok. 3 godzinach odpoczywania pod kocykiem kolor zmienił się na smerfowo - niebieski :)


Gotowe mydło, które przeszło przez fazę żelową widać na pierwszym zdjęciu. Kolor jest znowu fioletowy, jak na początku. Myślę, że podczas dojrzewania może się jeszcze nieco zmienić.

Ilość maceratu była chyba na granicy. Tzn. dając go mniej mydło wyszłoby... szare :) To jest cecha chyba każdego fioletowego barwnika. Gdy da się go za mało, zamiast fioletu uzyskujemy szarość.
Następnym razem dam co najmniej 30% maceratu. Widziałam też mydło z alkanną, które wyszło... ciemno granatowe! Podejrzewam, że wszystko zależy od ilości maceratu i zastosowanych tłuszczy.

Drugi raz zastosowałam kwas stearynowy i chyba przy nim pozostanę na dłużej :) Mydło jest od razu twarde, gładkie i bardzo dobrze leży w ręce. Może następnym razem zamiast 2% dam tylko 1%, ale efekt mi się podoba.

I jeszcze zapach. Pierwszy raz użyłam paczulowego olejku eterycznego. Zamawiając go, nie wiedziałam czego się spodziewać. Ale skoro wiele mydelniczek go używa i zachwalają mieszankę z olejkiem lawendowym to też postanowiłam zaryzykować.
Olejek paczulowy pachnie "sucho", wytrawnie, podobnie jak cedrowy. Rzeczywiście pasuje do lawendy, chociaż zgadzam się z tym, że albo go ktoś bardzo lubi, albo wcale. Ja chyba się do niego przekonałam, chociaż po pierwszych próbach mój mąż stwierdził, że mu dom szpitalem pachnie :D




niedziela, 4 stycznia 2015

BARF w kociej misce



Wiem, że to jest blog o mydłach, ale nie mogłam się powstrzymać :)
Temat też jest w sumie związany z naturalnym podejściem do życia, w tym konkretnym przypadku do żywienia zwierząt.
Zresztą jak się tak zastanowię, to całe moje zainteresowanie naturalnymi mydłami i kosmetykami zaczęło się chyba właśnie od przygotowywania kotu jedzenia jak najbliższego statystycznej, najbardziej typowej dla kociego menu myszy.

Ucywilizowane stworzenia XXI wieku nie żywią się niestety w sposób naturalny. Wiemy - za dużo żywności wysoko przetworzonej, niska jej jakość itd. Problem dotyczy nie tylko ludzi, ale również zwierząt które nam towarzyszą w domach.

Kot jest zwierzęciem, który w naturze żywi się wyłącznie upolowanym mięsem. W stu procentach. A co jest w składzie popularnych karm dostępnych w sprzedaży? Przede wszystkim zboża, "składniki pochodzenia roślinnego", kukurydza i buraki. Czyli wszystko to, czego kot nie trawi. Tzn. przelatuje to przez układ pokarmowy, ale nie dostarcza żadnej wartości. A ile jest mięsa w gotowych karmach? Uwaga - 4%!! I tym ma się najeść bezwzględny mięsożerca jakim jest kot?? Nie dajcie się zwieść kolorowym opakowaniom i chwytliwych reklamom (również telewizyjnym). Twój kot zdecydowanie nie kupowałby wiadomo-czego.

Owszem, są również karmy, gdzie udział mięsa jest wyższy, a zbóż nie ma wcale. Taką karmę tez kupuję w ramach urozmaicenia, chrupki są dla mojego kota przysmakiem. Ale robię to rzadko, głównie po to, aby kot znał takie pokarmy i w razie konieczności nie było problemów z przestawieniem. Tą coroczną koniecznością jest nasz urlop, który kot spędza u moich rodziców. Zostawiam im też oczywiście kilka porcji BARF'a, ale gotowa karma jest wygodniejsza.

Tak degustator wylizuje miskę po przygotowaniu BARF-owej mieszanki:



No dobra, a co to w ogóle jest ten cały BARF? Jest to przygotowywanie kotu mięsnych posiłków, które jak najbardziej powinny oddawać skład upolowanej zdobyczy. Czyli konkretnie: zawiera mięso, chrząstki, kości (ze względu na wapń), wątróbkę (wit. A), nieco ryby (wit. D), a dodatkowo krew (w postaci suszonej hemoglobiny - żelazo), nieco warzyw, drożdże piwne (wit. B), taurynę (bardzo ważna dla zdrowia), algi (jod), wit. E (z kapsułki Tokovitu). Mięso może być dowolne, oprócz wieprzowiny, która może zawierać wirus Aujeszkyego. Wirus ten jest dla ludzi obojętny, dlatego nie przeprowadza się badań wieprzowiny na jego obecność, a dla kota może być śmiertelny.

Z powyższego opisu można odnieść wrażenie, że sprawa jest dość skomplikowana, przede wszystkim ze względu na składniki, których nie można dostać po prostu w sklepie. Czytelnicy tego bloga są jednak zaprawieni w internetowych zakupach - masła, oleje i dodatki do kremów też pewnie kupujecie w taki sposób :) I tu też analogicznie - raz kupione suplementy starczają na długo. A mięso jest łatwo dostępne w stacjonarnych sklepach. Ja najczęściej kupuję skrzydełka z kurczaka, które mielę w maszynce do mięsa (tak, da radę, nie, nie zepsuje się :) ). Powstaje w ten sposób "mielonka" w którą łatwo wmieszać suplementy i pozostałe mięso: kurczaka, indyka, wołowinę, czasem można poszaleć na kaczkę czy kawałek gęsi. Na co kto ma ochotę i możliwości. Podroby w postaci serc i żołądków (z różnych zwierząt) także są ok. Im bardziej różnorodnie, tym lepiej.

Moja ostatnia produkcja w efekcie wyglądała tak:


Tak przygotowane dzienne porcje mrożę. Wystarczy raz dziennie odmrozić pojemniczek i przechowywać go w lodówce. Przed podaniem podgrzewam miskę (ceramiczną), wkładam porcję mięsa i dolewam jeszcze nieco gorącej wody, aby jedzenie nie miało lodówkowej temperatury. Dodatkowa woda powoduje też, że kot pije wystarczająco dużo. W zasadzie kot nie ma już potrzeby dodatkowego picia, miska z wodą stoi nietknięta. Zapobiega to tak powszechnym dzisiaj problemom z kryształami w moczu. Biorą się one właśnie ze zbyt małej ilości wypitej wody. Widzę to wyraźnie, gdy w ramach jednego posiłku podam suchą karmę - kot od razu leci do miski z wodą :)

Co ta cała zabawa daje? Przede wszystkim wiem, co kot je. Zapewniam mu wszystkie niezbędne składniki pokarmowe i wystarczającą ilość wody. Zapobiegam też wielu chorobom, które biorą się głównie ze złego żywienia (u ludzi również). 
Aaaa! I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz - kocie odchody nie śmierdzą! Kot robi kupkę co 2-3 dni, jest ona prawie sucha i bezwonna. Uwierzcie mi - zjedzoną puszkę od razu wyczuwać w kuwecie :D

BARF stosuje się nie tylko dla kotów, ale również dla innych mięsożernych zwierząt, np. fretek czy psów.

Jeśli doczytałaś do tego miejsca, to znaczy, że jesteś zainteresowana tematem. Odsyłam Cię zatem do strony, która jest kompedium wiedzy na temat BARF'a, a prężne forum jest pomocne w każdej sytuacji.

http://www.barfnyswiat.org/

Dla ewentualnych niemieckojęzycznych czytelników: http://dubarfst.eu/

I obiecuję - następny wpis będzie już na pewno o mydłach :D

piątek, 2 stycznia 2015

Ochronny krem do rąk


Zaczynamy Nowy Rok 2015! Życzę wam, aby nie zabrakło Wam inspiracji, pomysłów i zapału.

Mnie zainspirował mój prezent świąteczny i pierwszą własnoręcznie ukręconą rzeczą w tym roku jest... krem do rąk i ciała. W zimie zawsze mam przesuszone ręce, mycie własnym mydłem, nawet mocno przetłuszczonym niewiele pomaga. Dlatego wymyśliłam, że potrzebuję czegoś, co dopieści moje dłonie.

Pomysł pojawił się w książce Klaudyny, przepis można znaleźć też na jej blogu. Nie mam póki co wosku emulgującego, ale za to mam wosk pszczeli, który nadaje się jako emulgator (powstaja wtedy kremy galenowe). Koniecznie chciałam dodać też lanoliny, która zresztą też działa jak emulgator, ale trudno wyczuć w jakim stopniu. Wyczytałam, że potrafi przyjąć ośmiokrotną, ale też dwukrotną ilość fazy wodnej. Suma wosku i lanoliny jest w końcu w przepisie dość duża, podejrzewam, że przyjęłaby więcej fazy wodnej niż dałam.

Mój przepis wygląda tak:
  • 90 g maceratu nagietkowego na oliwie
  • 15 g oleju kokosowego (niestety rafinowany)
  • 15 g smalcu (wcześniej zrobiłam krem magnezowy głównie na smalcu, bo nie miałam masła shea i sprawdza się całkiem dobrze, chociaż dość trudno wchłania)
  • 12 g wosku pszczelego
  • 8 g lanoliny 
  • 125 g naparu z zielonej herbaty, razem z ok. 2-3 g gliceryny
  • 15 kropli konserwantu DHA BA
  • 1 kapsułka Tokovitu 200 (wit. E)
  • 10 kropli bergamotkowego olejku eterycznego (trochę mało, ledwo wyczuwalny. Edit po kilku dniach: ilość jest wystarczająca. Zapach jest delikatny, więcej nie potrzeba)
Sposób wykonania jest w podanym wyżej linku. Nie mam jeszcze skompletowanych naczyń do kręcenia kremów, więc wykorzystałam... kufel do piwa :) "Majonez" wyszedł gęsty, pod koniec im więcej dodawałam fazy wodnej, tym był gęstszy :) W efekcie powstał krem, który nadawałby się chyba nawet do tubki, wchłania się średnio szybko, ale ręce są po nim aksamitne i nic się nie lepi. Do twarzy bym się go chyba nie odważyła zastosować (chociaż może spróbuję któregoś mroźnego i wietrznego dnia), ale do rąk i na ciało jak najbardziej.

Trochę to było wariactwo, robić eksperyment od razu przy pierwszym własnym kremie, ale udało się :)

O mydłach nie zapominam, od kilku dni robi się już macerat z korzenia alkanny i nie zawaham się go użyć! ;)